Dzisiejszej nocy wyraźnie widać gwiazdy na czarnym niebie. Wydaje mi się, że dostrzegam fragmenty konstelacji, choć nie znam ich układów, jednak wiem, że tam są.
Poszczególne gwiazdy stają się narożnikami trapezu lub trójkąta, lub jedna za drugą układają się w prostą linię, jakby naprawdę istniały tuż obok siebie, dryfując w szeregu swego kosmicznego istnienia niczym łabędzie na powierzchni jeziora. Ich światło miało długą drogę do przebycia nim ukazało się tej nocy moim oczom, nocy końca września. Oziębłej, milczącej, ponownie obiecującej, i ponownie łamiącej złożone obietnice. Milcząc, płynie dalej w czasie, połykając wszystko, co minęło, tak jak przestrzeń połyka smugę światła, aż staje się ona coraz mniej wyraźna i w końcu znika. Tak, jak zniknęły już gwiazdy, których blask widać dopiero teraz, choć one dawno już nie istnieją.
W ten sposób ów blask stał się jakby własnym przeciwieństwem – cieniem, wspomnieniem tego, co zaistniało kiedyś unikalnym sobą, a uniwersalnie wygasło, potwierdzając, że od tej reguły nie ma wyjątków.

Przed i po. Wspomnienie i zapowiedź. Teraźniejszość wydaje się być nieustanną pracą wspomnień nad wybudowaniem zapowiedzi. Pocałunek staje się obietnicą pocałunku. Jeśli coś ma wrócić, musi najpierw odejść…

Zegar w kuchni tyka głośniej niż powinien, zadając miarowe ciosy tej nocnej ciszy, ledwo pokrzepionej żarówkowym światłem, które dzielnie dotrzymuje towarzystwa jej i mnie.
Zimne szyby okien zatrzymują na sobie odbicia kształtów z wnętrza kuchni, jakby zabraniały im przedostać się choćby o krok dalej. Przewodzą wyselekcjonowane dźwięki zewnętrznego świata, oddzielonego granicą wykrojoną hałasem zegara.
Nóż i drewniana deska do krojenia kładą na stole cienie zniekształcone bezwładną miękkością fałd obrusa. W tej ciszy nawet kształty zaczynają wybrzmiewać swą odrębnością. Percepcja zmysłów zamiast klasyfikować i rozdzielać doznania, pozwala im przybliżać się do siebie nawzajem. Dźwięki ocierają się o krawędzie przedmiotów, których geometria rozpływa się jakby w zapomnieniu i chętnie podejmuje ten między-jakościowy flirt. Zapachy przytulają się do powierzchni, próbując jak najdłużej zatrzymać na nich wspomnienie samych siebie.

Dwunasta pięćdziesiąt pięć ślisko przepełza w drugą dziesięć. Jakże niezwykłe jest odczuwanie przepływającego czasu. Nieuchwytne, bolesne, niewiarygodne. A noc – wciąż płynie razem z nim, połyka każdą literę moich myśli, które przez chwilę starały się przetrwać przeobrażone w słowa…

hm