Sekretne miejsce
Nie jest nim ukryta w głębi lasu polana, odległy zakątek dzikiej plaży, czy ławka przy bocznej, zacienionej alejce parku. Sekretne miejsce jest gdzie indziej — może zaistnieć w popołudniowym zgiełku miasta, w przepełnionej kawiarni, wśród nieznanych mi twarzy przechodniów, choć zawsze takich samych, czy wreszcie w odbiciu patrzących na mnie Twoich oczu.
Jest
to miejsce, które zabieram ze sobą dokądkolwiek się
udam. Własny kosmos oddzielony od zewnątrz kloszem
nieprzekraczalnego auto-osamotnienia, przepełnionego po brzegi
całymi galaktykami wspomnień i zamiarów, czarną energią
emocji, białymi karłami niespełnionych oczekiwań, i raz
po raz kolejną wybuchającą supernową nadziei.
W dowolnej chwili pociągam za sznurek mechanizmu i ściany klosza rozkładają się wokół jak transparenty pancerz. Czasami zdarza się to bezwiednie, czuję że nagle zanurzam się w inny wymiar i dryfuję niczym list w butelce pośrodku oceanu. Wtedy wszystko to, co zdawało się mieć znaczenie, traci na swej istotności. Rozmowa zamienia się w falę dźwięku, a mówiąca do mnie osoba jest już tylko poruszającymi się ustami. Ta dziwna redukcja wzmacnia poczucie odgrodzenia, neutralizuje wymianę ze światem zewnętrznym i osadza mnie jeszcze bardziej tu — w środku. Staję się obiektywnym świadkiem rzeczywistości, a nie tylko jej uczestnikiem, postrzegam bardziej to, co się dzieje, a nie jak się dzieje i dlaczego, jakbym utraciła cały nabyty dotąd słownik pojęć i znaczeń. Jestem obserwatorem, który postawił krok między wymiarami, z własnego mikro-kosmosu w ten drugi, zewnętrzny.
Swoją drogą, to ciekawe, że mimo bycia częścią całości, jak składowa zbioru Cantora, coś pochłania mnie i odciąga od niej, wiedzie w przeciwną stronę, w sekretne miejsce. Jakby wewnętrzna jednostkowość starała się zapobiec wchłonięciu w gąbczastą materię kolektywności, która z jej perspektywy wydaje się czasem ohydnie jednolita. I nie chodzi tu o pogardę wobec przeciętności, a bardziej o potwierdzenie własnej tożsamości w chwili poczucia jej zagrożenia. Nasuwa się pytanie, czy sensem tego jednostkowego bycia jest jego przynależność do jakiejś całości, współtworzenie jej wraz z innymi, czy też powinno nim być pogłębianie indywidualności, pielęgnacja niepodzielnej monadyczności? A może to drugie jest warunkiem pierwszego — osiągnięcie pełni prowadzi przez potwierdzenie i pogłębienie własnej apercepcji? Jeśli tak, to czy wydarzy się to jeszcze w tym życiu, w następnych, a może poza nimi?