Noc. Z pomiędzy matowych sylwetek drzew dobiega mnie ciężki, żelazny dźwięk przejeżdżającego nieopodal pociągu, stłumiony mroczną ciemnością nocy, nie pozwalającej niczego wyraźnie usłyszeć ani dojrzeć. Dźwięk ten odbija się echem, symetrycznie, celując w przeciwległą stronę, gdzie odnajduje opór i powraca, poklepując to jedno, to drugie me ucho subtelnym drganiem swej nocnej, szybko uciekającej w zapomnienie pieśni.
Noc. Im głębsza, tym bardziej gęsta, jak rzeczny muł. Pył dnia nasiąka jej ciężarem, warstwa za warstwą opada w kierunku jądra planety, po czym koi wreszcie zmęczenie, kładąc się na poduszce dna, i niczym całun, zespala z nim już na zawsze. Nie pytając, zmusza mnie do zanurzenia w swą kuszącą obietnicą ryzykowną toń. Spowija ciasnym objęciem, przybliża wszystkie przedmioty na wyciągnięcie ręki, a nawet bliżej, aż czuję ich zapach, ciężar i relatywność dzielącej nas czasoprzestrzeni.
Noc. Inny stan świadomości, ukryty wymiar, przepełzający pomiędzy dniem a dniem, pomiędzy wczoraj a jutro, przeszłością i przyszłością. Intrygująca i obłędnie pociągająca. Teraźniejszość jest najbardziej sobą właśnie wtedy, w środku nocy, kiedy moje dłonie dotykają jej zmysłowej substancjalności, jakbym przytulała ukochanego. A noc – ze wzajemnością oddaje pocałunek, przywodząc pamięci kształt Jego ust, niecierpliwy i spragniony zapach intencji pomiędzy wierszami Jego słów.
Noc. Nie znam granic twego początku ani końca. Pojawiasz się z wolna wśród odcieni szarości, niczym wywoływany na papierze fotograficznym obraz. Czekam na ciebie u bram, aż zjawisz się w swym nieokreślonym momencie, niedostrzegalnie, niczym sznur ciągnących żurawi, których by nie dościgły źrenice sokoła.
Noc. Osnuwasz kształty mych wyobrażeń bezsłownym zrozumieniem, nie zważając na stopień ich pokrewieństwa z rzeczywistością, jak wspólnik zbrodni najbardziej wyimaginowanych fantazji. Wyruszamy razem, ot, teraz, w drogę bez powrotu, tę przyzywającą mnie we snach drogę, której cel nie ma najmniejszego znaczenia, gdyż sama w sobie jest celem, wiodącym ku transcendencji noumenem, niemożliwym do pojęcia wszystkim tym, których muszę opuścić, a którym w zamian oferować mogę jedynie prawdziwie szczere, niewystarczalnie żałosne Adieu…
Noc. Jesteś cudownie naga, wolna od wszystkich tych znaczeń, które definiują mą uwikłaną w starania o poczucie sensu codzienność. Zrzucasz szatę konwencji i nakłaniasz mnie bym zrobiła to samo, nęcisz tak skutecznie, że w końcu ulegam. Wiesz, tak naprawdę z utęsknieniem czekam na ciebie co wieczór by oddać ci się we władanie, kontynuować ten nasz potajemny flirt, platonicznie niewinny, surrealistycznie prawdziwy i tajemniczy, jak Pocałunek Magritte’a. Ofiarujesz rozkoszną przyjemność, lecz nie zaspokajasz, przeciwnie – wzniecasz bolesne pragnienie posiadania, zatracenia, spełnienia, całkowitego oddania, w którym ochoczo i bezgranicznie przepadam, jak kamień w wodę.
Noc. Choć spowita ciemnością, widzisz rzeczy w ich prawdziwym świetle, takimi, jakie są naprawdę, namiętność jest namiętnością, miłość – miłością, pustka – pustką, szaleństwo – szaleństwem. Potrafisz słuchać cierpliwie, łaskawa jesteś. Nie zazdrościsz, nie szukasz poklasku… wszystko znosisz, wszystkiemu wierzysz… wszystko przetrzymasz. Nigdy nie ustajesz… I zawsze – milczysz. Nuit, mon amour…
hm